
Ola. Piotrek. Miłosz. Iga. Kuba. Natalia. Pola. Szymon. Lila. Robert. Laura. To tylko niektórzy. W sumie jest ich dwadzieścioro ośmioro. Dwudziestu ośmiu uczniów. Jak każdy nastolatek – pełni marzeń, pomysłów, planów, ale i obaw, frustracji, niepokojów. Chodzące wulkany energii i bomby zegarowe. Perpetuum mobile. Mieszanka wybuchowa. Bomba hormonalna globalnego zasięgu. Normalka. Jak każdy nastolatek. Jak w każdej klasie. Ale to nie „każda klasa”, to moja klasa. Moi uczniowie, wychowankowie, „ moje dzieci” jak ich nazywam w chwilach słabości ( a że wiedzą jak mnie „ zakręcić „ chwile słabości miewam w stosunku do nich dość często). W chwilach, gdy skutecznie podnoszą mój wewnętrzny barometr i mam ochotę ich „ukręcić” (już oni wiedzą co to znaczy 😊)- moje łobuzy.
Różnie bywało, przeżyliśmy razem cudowne chwile, powbijaliśmy dużo czerwonych szpilek na naszej klasowej mapie Polski. Nie obyło się też i bez wstrząsów. Czasem to były niewielkie turbulencje, czasem potężny Armagedon. Raz prawie odpaliłam katapultę. A i przysłowiowa łyżka dziegciu się znalazła. Nie jedna. Wyszliśmy jednak jako grupa, zwycięsko, jedni mniej , drudzy bardziej poobijani. Ale ciągle razem.
Przed nami ostatni rok naszej wspólnej przygody, zanim wyfruną na dobre. Co im przekazać? Z czym posłać w dorosłość? W co wyposażyć? Jaki problem pomóc rozwiązać? Jaką wędkę dać do ręki, by nie tylko obdarować złotą rybką?
Obserwowałam strapione miny poprzedników, ich starszych kolegów, którzy już opuścili naszą małą ”Alma Mater” , na to jak niektórzy niemal zapadali się w sobie i zwijali w trąbkę tym bardziej, im bardziej na horyzoncie majaczyło widmo spotkania z bestią. Sen z oczu młodym adeptom spędzała zbliżająca się perspektywa starcia z NIM.
EGZAMIN ÓSMOKLASISTY- wyrażenie, którego na głos nie wolno było wymawiać. Szczytem nauczycielskiego wyrafinowania i apogeum okrucieństwa było wspomnieć o tym w poniedziałkowy poranek. Na dźwięk tych słów, przyobleczone w zadumę, błogą nieświadomość i tumiwisizm oblicza, pałały natychmiastową żądzą mordu na wyrywnym belfrze. Wzrokiem seryjnego mordercy skanowały bezlitośnie nauczyciela, który igrał z ogniem poruszając ten tykający jak bombę temat.
Nie poruszać się jednak nie dało. Nie dało się i tyle. Można było starać się podchodzić z kijem jak pies do jeża, z tarczą niczym Zawisza, obchodzić, przeskakiwać, próbować ignorować. Nie dało się i już ! Daremne próby ubrania tego w inną szatę słowną kosztowały nauczyciela nadludzki wysiłek. Trzeba było wziąć byka za rogi i EGZAMIN NAZWAĆ EGZAMINEM.
Gdy z racji tego zostaliśmy hurtem niemal znienawidzeni i do świadomości naszych niedoszłych przyszłych absolwentów dotarło: TRZEBA SIĘ UCZYĆ, jak zając z kapusty pojawiło się kolejne pytanie. Dla zgnębionego ósmoklasisty- fundamentalne – JAK? Jak się uczyć, żeby zdać?
I tak oto w mojej nauczycielskiej głowie, wypełnionej po korek dwuletnim bagażem doświadczeń egzaminacyjnych zaczął kiełkować pewien pomysł. To, że zaczął kiełkować na wakacjach – to już inna kwestia. Jakby nie miał kiedy (to tak jak z chorobą- prawdziwy nauczyciel choruje w ferie lub wakacje).
Ale do rzeczy! Co sponiewierało moich absolwentów, którzy zmierzyli się z nauką do egzaminu? Stres-to wiadomo, przeładowana podstawa- jasna sprawa, zmęczenie mentalne i fizycznie-ich codzienność. Na to jednak mam wpływ co najwyżej ograniczony. Ciężko więc z tym walczyć. Don Kichotem w kiecce jednak nie jestem.
Pamiętam za to chwile, gdy w chaos edukacyjnym, łapaniu 10 srok za ogon i jednego wróbla (tak się zresztą nazywa nasz kuratoryjny wizytator, a i owszem – miałam przyjemność 😊) – uczniowie odzyskiwali względny spokój.
To był mój trop! Wiedziałam, że to czym bezlitośnie biczują nas statystyki – a co poszło najgorzej, to wypowiedź pisemna i środki językowe. Brzmi dumnie- po prostu wypracowanie i gramatyka. Tak było i u nas, w mieście, powiecie i skali kraju.
Narzekali, oj narzekali moi uczniowie, że gramatyka ciąąąągnie się po książce jak ślimak i wszędzie jej trochę, porozrzucanej jak jajka w tobołku. Wśród funkcji, słówek, wyrażeń i przydatnych zwrotów ciężko było ją odnaleźć i ugryźć. Jak się już ugryzło, trzeba było czym prędzej połknąć, strawić i zapomnieć, bo przecież w kolejce już czekał i niecierpliwie tupał nogami – kolejny rozdział.
I gdy w pewne lipcowe popołudnie telepała mi się ta myśl gdzieś z tyłu głowy (nauczycielska głowa nie odpoczywa w wakacje), przyszło olśnienie. Eureka, Objawienie, idea przez duże I.
PRZECIEŻ TO TRZEBA UPORZĄDKOWAĆ!!! Odkrywcza to ja jestem ! Nie ma co! Jakieś dwie godziny później , okazało się, ze to jednak nie ja pierwsza odkryję nieznane lądy, nie będę Kolumbem, ani Magellanem, ani nawet Cejrowskim, że kurczę ‘ terra incognita” gramatyki egzaminacyjnej jest już całkiem podbita i zawłaszczona. Mimo tego, poprawiłam lekko nadszarpniętą i upadającą koronę i stwierdziłam – I TAK TO ZROBIĘ . PO SWOJEMU ! WSZAKEM ZAWISZA !
I tak powstał pomysł, najpierw na przewodnik. Taki nieformalny, tylko dla moich „ósmaków”. Moja praca tylko dla nich. Konkretna pomoc. Piguła. Uporządkowany, z planem nauki, strategią, ćwiczeniami, z zebranymi wszystkimi treściami, które praktykowane wytrwale i regularnie krok po kroku, dadzą moim dzieciom solidną podstawę na egzaminie. O ukojeniu nadszarpniętych nerwów i eliminacji chaosu- nie wspomnę.
Gdy zaczęłam planować pracę, ni stąd ni zowąd okazało się, że jeszcze to i to i tamto i jeszcze tamto też dobrze byłoby zawrzeć w tym przewodniku. PRZECIEŻ BĘDZIE NA EGZAMINIE! Gdy pomysły pojawiały się jak grzyby po deszczu a przewodnik zaczął puchnąć- pojawiła się kolejna myśl .
A może by tak wydać go w formie ebooka? Oszołomiona perspektywą stania się poczytną pisarką, co najmniej na miarę J.K. Rowling, bloggerką , influncerką i inną …..erką (uzupełnić kropki), opływająca w luksusy, odcinającą kupony i zgarniającą niebotyczne tantiemy – ochoczo zabrałam się do pracy.
Na pierwszą stronę w komputerze wlazł mi kot i puchatymi łapami dopisał tam swoje alfabety. Alfabety usunęłam, stronę wydrukowałam. Przewróciłam stojącą w pobliżu kawę. Chciałam się wprowadzić w pisarski nastrój- kawa, ciasteczko, okulary, ja , komputer, wełniany pled (w lipcu tez ładnie wygląda na zdjęciu), cichy szum retro wentylatora- (czytaj: ryk kosiarki pana Zdzicha za oknem). Czym prędzej rąbnęłam elementy tej pisarskiej scenerii pod biurko, usiadłam po turecku i po prostu wzięłam się do roboty. To mi zawsze wychodziło najlepiej.
Kiedy skończyłam pierwszą sekcję – urosłam . Na razie tylko w swoich oczach i trochę wszerz (nic tak nie wspomaga geniuszu pisarskiego jak babeczki), ale coś już tam było. I darło się o więcej. Więc pisałam . I tak przewodnik się pisze. I nie chce przestać. Treści przybywa. Moich siwych włosów też. Następna wizyta u fryzjera, kurka dopiero za 2 tygodnie.
28 uczniów. 28 tygodni do egzaminu. Tyle będziemy pracować z naszym przewodnikiem. Niemal 7 miesięcy. Ostatnich dni nie liczę, będziemy pożerani przez stres. Ale lepiej być pożartym będąc przygotowanym. Mając w sobie ZASOBY. A że to trudne i mało strawne tematy, to może zżerając nas – stres odpuści ?
W końcu najlepszym przygotowaniem się do jutra, jest robienie dziś wszystkiego co w Twojej mocy .